Do Browaru Mieszczańskiego przybyli wędrowcy w swoich odpicowanych brykach, wioząc prawdziwe skarby zamknięte w swych bagażnikach. Wiodąc na pokuszenie Wrocławianom głodnym, przygotowali ucztę w stylu dogodnym. Każda furgonetka wyposażona obficie prezentowała się znakomicie. W jednym wozie same burgery, w drugim inne, wegańskie bajery. Kusząc zapachami, spędzały mieszczuchów, gotując dary godne ich wygłodniałych brzuchów. Wśród sutego jadła, lało się piwo, od rzemieślników warzone leniwo. Każdy łakomczuch wyszedł najedzony, łapiąc się za brzuch swój zdrowo napełniony. Taka to historia miała miejsce w niedzielę, o mój Boże, ja się chyba ocielę! Dalej już bez rymów przeczytajcie, proszę, bo ja z łóżka ledwo co się podnoszę.
Myślę, że takie właśnie słowa po zeszłej niedzieli rzekłby dobrze nakarmiony poeta. Na czwartej edycji Wrocławskich Ulicożerców pysznie się działo. Podczas jednego z największych zlotów food tracków we Wrocławiu było w czym wybierać. Nie tylko dopisała wakacyjna pogoda, ale i wysyp świetnych „dokarmiaczy na kółkach”. Mimo że dotychczas byłem dość sceptycznie nastawiony do „handlu obwoźnego jedzeniem”, to myślę, że w końcu muszę zmienić swoje zdanie, bo po pięciu godzinach spędzonych na miejscu czułem się ukontentowany. Zarówno organizatorzy, jak i nasi przyjezdni przyjaciele spisali się na medal i zaserwowali nam prawdziwą wakacyjną ucztę. Jaką? O tym przeczytajcie poniżej.
Na Festiwal przyszedłem przygotowany, czyt. z pustym żołądkiem. I naprawdę wdzięczny jestem sam sobie, że poczyniłem taką genialną decyzję. Pierwsze stoisko, które rzuciło nam się w oczy to Bubbleology, serwujące słynną już na cały świat bubble tea z kuleczkami boba, przygotowywanymi z tapioki. Napój mi już znany od dawna, więc niczym nowym mnie nie zaskoczył, ale fajnie było sączyć go powoli w promieniach słońca, rozgryzając kolejno wsysane żelowe kule. Miły zespół (widoczny na zdjęciu) również wprawił nas w świetny nastrój, więc rozpoczęcie wizyty od bubble tea, okazało się doskonałym wyborem.
Później nastąpił czas na przechadzkę i zapoznanie się z foodtrackową ofertą, by móc ułożyć plan niedzielnego obżarstwa. Znanych mi dotąd stoisk nie brakowało: Bratwursty, serwujący słynne kiełbaski, Happy Little Truck ze swoją genialną włoską pizzą, Bud-K, w której można było dostać najlepsze naleśniki pod słońcem, czy Taho Cafe ze swoją świetną kawą i niemniej dobrą lemoniadą. Już na wstępie czułem się komfortowo, bo wiedziałem, że jeśli nic mnie nie zainteresuje, to zawsze mogę wrócić do poznanych już wcześniej wozów.
Największą moją uwagę przykuli jednak Prywaciarze ze swoim PRL-owskim camperem. Pomysłowość i utrzymanie wszystkiego w komunistycznym tonie pierwsza klasa! Zresztą samo menu mówi za siebie: kiełbasa eksportowa, schabczak w bułce, kaszanka z przydziału, czy babciny kompot spod lady, to tylko niektóre towary luksusowe z ich posiłków pierwszego sortu. I, mimo że dania kompletnie w nie moim guście to chłopakom, naprawdę należą się gratulacje za pomysł.
Podczas niedzielnych Ulicożerców nie mogło oczywiście zabraknąć cotygodniowego Bazaru Smakoszy. Tym razem w wersji dość mocno okrojonej, ale niepozbawionej ulubionych stoisk. Przechodząc obok Ottomańskiej Pokusy, nie mogłem oczywiście się oprzeć i nie zakupić kilku kawałków mojej ukochanej baklavy, Obok tradycyjnej z orzechami włoskimi i pistacjami, gorąco polecam kokosową w formie bransolety. Każdy miłośnik kokosu będzie zachwycony.
Nie mogąc się zdecydować na konkretny posiłek, wybraliśmy moją ulubioną pizzę od Happy Little Track. Lepszej margharity nie znajdziecie w całym mieście! Idealne ciasto pieczone w piecu opalanym drewnem, najlepsza mozzarella, sos pomidorowy i świeża bazylia, to jest to, co takie łasuchy jak ja lubią najbardziej. Przemiłej obsłudze po raz kolejny bardzo dziękuję za to, że pozwolili mi wtargnąć z moim obiektywem do środka i poobserwować ich w trakcie pracy w swoim nowym wypasionym wozie.
Oczywiście dobra pizza nie może się obyć bez butelki zacnego piwa. Zdecydowałem się na nieznaną mi dotąd nowozelandzką brown IPA o jakże wybornej nazwie — Inwazja Jaszczurów, nawiązującej do powieści Karela Čapka i filmów klasy B. I mimo że nie była to najlepsza IPA w moim życiu, to mogę uznać ją za całkiem znośną.
Absolutnym hitem tej edycji Wrocławskich Ulicożerców okazała się niepozorna budka z tybetańskimi pierożkami momo. Chyba przed żadnym food trackiem nie było takiej kolejki jak właśnie przed Momo Smak. Przechodząc obok niego kilka razy, w końcu została podjęta decyzja o dołączeniu do pokaźnego sznureczka chętnych skosztowania tych gotowanych na parze pierożków. Na szczęście bardzo sprawna obsługa nie kazała czekać nam dłużej niż pół godziny — przed nami było co najmniej 30-40 osób, więc uważam to za prawdziwie ekspresowe tempo. Pierogi momo ogólnie nie zachwyciły nas swoim smakiem. Wygląd i oryginalny sposób podania zdecydowanie na plus. Jednak samo nadzienie mogłoby być lepsze. Wybraliśmy pierogi z krabem i selerem naciowym oraz indykiem i grzybami mung. Krab okazał się oszukany — paluszki krabowe, które rzecz jasna lubię, ale dobrze wiemy, ile wspólnego mają one ze wspomnianym skorupiakiem. Sam indyk zaś był smaczny, lecz bez szału. Największym bólem był fakt, że mieliśmy ochotę na nadzienie z krewetek, z którym to pierogi zostały wykupione idealnie przed nami.
Na moją uwagę zasłużył również Wheel Meal z meksykańską kuchnią. Moja ogromna ochota na chimichangę została niestety pokonana przez pełny żołądek, czego bardzo żałuję. Ładnie prezentował się również food track Fragola, w którym serwowano fajowe gofry. Jednak zasłodzony baklavą zrezygnowałem już z kolejnego deseru. Najbardziej bolał mnie jednak fakt, że nie udało mi się odwiedzić Ośmiu Misek, tak zachwalanych przez wielu Wrocławian. Ich sztandarowa potrawa — Pad Thai, podawany w jadalnych talerzach niestety skończył się w tempie natychmiastowym.
Wrocławskich Ulicożerców oceniam ogólnie na piątkę z plusem. Ten plus zdecydowanie za czynnik pogodowy i klimat wydarzenia, który spowodował, że czułem się jak na wakacjach. Było beztrosko i błogo i nawet okrutne kolejki nie odstraszały aż tak mocno. Spróbowałem czegoś nowego, spędziłem miło czas i wyszedłem zdrowo najedzony. Ogólnie nie mam wiele do zarzucenia. Brakowało trochę większej ilości miejsc siedzących i może czegoś, co zaskoczyłoby mnie na tyle, że wyszedłbym zainspirowany nowo-poznaną kuchnią. Niestety tej iskry nie było, ale to już nie wina samych organizatorów, czy wyboru food tracków. Po prostu chyba już za dużo jadłem i widziałem w swoim życiu, a uliczne jedzenie raczej nie jest tym, czego szukam, jadając na mieście – stanowi tylko formę przetrwania. Chociaż nie ukrywam, że ogromnie cieszy mnie fakt, że obok nudnych hot-dogów, hamburgerów i kebabów, możemy na ulicy zjeść coś zdrowego, oryginalnego i pysznego (nawet dla takiego marudy jak ja). Oby nowych food tracków z czasem zawitało u nas coraz więcej. Świeże pomysły, to jest to, co zdecydowanie lubię.
PS. Specjalne podziękowania dla mojej towarzyszki i niezawodnej modelki dłoni – Kasi. 😉
8 komentarzy
Świetna rymowanka 🙂
Wydarzenie super, od samego oglądania zdjęć zaczęło mi burczeć w brzuchu. Planuję w październiku wypad do Wrocławia i chyba już wiem, który weekend sobie na to zarezerwuję 😀
Zacząłem przypadkiem, więc już stwierdziłem, że cały wstęp rymowany zrobię 😀
W takim razie koniecznie musisz wpaść podczas festiwalu 😉
PS. Daj mi znać jak będziesz, to oprowadzę Ciebie po najpyszniejszych miejscach 😉
Ale pysznie się działo 😀 Widać, że ludzie też dopisali i byli ciekawi nowych smaków 🙂
Dopisali i to aż za bardzo – patrz: niekończące się kolejki ;D Ale to dobrze, przynajmniej było radośnie i wesoło 😉
Modelka dłoni również dziękuję za zaproszenie i cudowne popoludnie 😉 pyszne tybetańskie pierożki i pizza w Happy little truck! Polecam się na przyszłe wyjścia 😉
Ach, toż to była czysta przyjemność! Jak wiesz w kwestii jedzenia i zdjęć zawsze można na mnie liczyć 😀
Pan włóczykij we Wrocławiu urzęduje… Podobnie jam mojebistro.pl 🙂
Och tak, w końcu to moje rodzinne miasto 🙂 Wrocław rządzi! 😀